Co robić na blogu, który w założeniach miał nieść pozytywne przesłanie i prezentować mikro-, małe i całkiem duże sposoby na szczęśliwe życie – każdego dnia, rok po roku?
Co robić, gdy droga od wdrożenia w życie tej – nadal uważam: przyjemnej i potrzebnej inicjatywy – poskręcała, a główny podróżnik na jej trasie wykoleił się niejednokrotnie? Co zrobić, gdy te wykolejenia tak znacząco wpłynęły na etap życia, na rozwój, który potoczył się zupełnie inaczej, na weryfikację nie tylko planów, marzeń i celów, ale także… własnej osobowości?
Do czego wykorzystać stronę z jakim takim potencjałem, która wielokrotnie dla mnie była podporą i dla iluś osób czytających poprzednie wpisy także była wsparciem – wiem o tym ze słów, wiadomości i wrażeń, którymi się ze mną podzieliły, choć cały czas zaskakujące było dla mnie to, że ktokolwiek inny poza mną tu zagląda.
Co zrobić, gdy serce nie garnie już do tego, za czym podążało przez ponad dwie dekady życia? Zostawić odłogiem? Opłacać domenę co roku, byle sobie była? Na pewno nie.
Co zrobić, kiedy nie wiadomo, co zrobić?
Tak czy owak - DZIAŁAĆ
Przez ostatnie 3 lata spadłam z nieba na ziemię, roztrzaskałam swoje poprzednie wizje, wytraciłam część swojego ja, które kiedyś tak kochałam. Prywatnie, zawodowo, zdrowotnie – siadło i to tak siadło, że nie chciałabym przechodzić tego ponownie. Ale gdyby było trzeba – przeszłabym.
Przez ostatni rok i kwartał rozwinęłam swoją karierę zawodową do etapu, który wcześniej jarzył się gdzieś w marzeniach.
To akurat u mnie się nie zmieniło – niezłomnie, nieustępliwie krok po kroku, mail po mailu, nauka po nauce i oferta po ofercie rozszerzyłam grono swoich klientów od gdzieś z dwóch do kilkunastu poważnych, wspaniałym partnerów z dużymi i wymagającymi projektami.
To dopiero początek – to nawet nie ten etap, który mogłabym nazwać jakimś finalnym, choć na pewno jest wyjściowy.
I satysfakcjonujący. I wymagający ogromu wysiłku. Ogromu. I z milionem potknięć, płaczu, nerwów – w końcu zmiana strefy komfortu bywa trudna – lecz zawsze tymczasowych i z każdym kolejnym razem coraz szybciej przezwyciężanych. I przez to tak satysfakcjonujący.
Kocham pisać. Żyję z pisania.
W obecnym odczuciu – świetnie zarabiam na pisaniu.
Z chałupniczej dziubaniny zbudowałam dobrą markę.
Piszę dla osób, które doceniają moją twórczość – to dla artysty bezcenne. Którym zależy na współpracy ze mną – a mnie z nimi – którym przydaje się moje doświadczenie i umiejętności posługiwania się słowem pisanym – inspirującym, radzącym, reklamującym. Nie ma ani krzty przesady w stwierdzeniu, że mam wspaniałych klientów, których lubię i szanuję. I ich sympatia i szacunek tworzą potężny fundament, na którym mogę budować.
Doszłam do tego etapu pokrętną ścieżką, nie brakło na niej bólu, a nieustanny uśmiech na pewne momenty znikł – ale czy inna droga byłaby równie pouczająca? Tak wiele, summa summarum, dająca… korzyści?
Cenię każdą, każdą lekcję, a – o bogowie, czy kiedyś uznałabym to za choćby trochę prawdopodobne – najbardziej te przykre i bolesne – bo to one zapadają w pamięć i najwięcej można z nich wyciągnąć korzyści. Do sukcesu człowiek szybko się przyzwyczaja, ten łatwy daje radość na chwilę, ale gdy na drodze spotyka się spore przeszkody – wtedy bardziej świadomie można być, więcej już jutro osiągnąć i dotrzeć do siebie tak do środka, do końca, do głębi.
Po prostu będę pisać.
Tworzę zawodowo, i to bardzo dobrze, powrócę więc do pisania z pasji na prywatny użytek.
Tym razem chcę dotrzeć do szerokiego grona, bardzo szerokiego osób, które chętnie będą dzielić się swoimi przemyśleniami – cenię każdą wskazówkę, punkt widzenia i lekcję. Chętnie poznam Wasze.
Czy w obecnej, ładnie określmy: dobie, przy poprzycinanych zasięgach taki blog-refleksja ma w ogóle rację bytu? Zobaczymy.
Za wszelkie ślady tutaj i na => instagramie będę niezwykle wdzięczna. Uwielbiam interakcję z ludźmi, choć na co dzień pozostaje mi w większości ta wirtualna.
Do wirtualnego zobaczenia więc – a może i w rzeczywistości: na smacznej kawce, przy lampce szampana lub kuflu craftowego piwa? Let me know.