Szczęście to obejrzeć „W pogodni za szczęściem” („The Pursuit of Happyness”, 2006, reż. Gabriele Muccino, wyst. Will Smith). Wgryźć się w ten film i poczuć, jak jego przesłanie wlewa się do całego ciała – od stóp po sam czubek głowy. Tak automatycznie, odruchowo, kadr po kadrze, nawet zaskakująco – bo kto by się spodziewał, że ot, kolejny film, pewnie z gatunku dobrych, pewnie przyjemnych, może tak mocno zadrgać pewną czułą struną w środku, w samej głębi swojego ja?
Po prostu widzieć i patrzeć, słyszeć i słuchać, czuć i odczuwać. I przefiltrować widziane, słyszane
i odczuwane wątki przez własne lęki, frustracje, ograniczenia, własną niepewność, poczucie braku lub straty. Bo w obliczu tego typu historii – życiem w tym przypadku albo i niejednokrotnie piórem scenarzysty pisanych – wszystkie własne niepowodzenia zdają się nagle z prędkością światła szybować w dół na skali straszności i trudu.
W zasadzie nie będę podawać przykładów z fabuły Chciałam przytoczyć porównania sytuacji z filmu w odniesieniu do życiowych momentów, jakie niekiedy na wyrost uważamy za tragedie – gdzie w rzeczywistości daleko im do tego… – ale nie będę psuła przyjemności kosztowania tego filmu tym, którzy go nie oglądali! Bo przyjemność myślę, że jest, mniejsza lub większa, ale na pewno warto dodać tę pozycję do swojej kinowej listy.
Wnioski zawsze jakieś się nasuną. Bo jeśli można wyjść z czegoś takiego, niezachwianie wierząc w swój cel, i do tego jeszcze w najcięższych chwilach nie pozbawiać się uśmiechu! – to zdecydowanie można WSZYSTKO z tej płaszczyzny, na której teraz… jesteśmy, jestem, jesteś. Po prostu. Nic nie jest takie straszne, paskudne i nie do udźwignięcia, jak się wydaje do momentu zetknięcia ze znacznie gorszą sytuacją na zewnątrz.
A zatem… jeśli smutno, samotnie, „choro”, biednie, źle, przykro, wściekle, boląco, nie tak – zaciskamy pewnie ręce, zakasamy rękawy, wkładamy uśmiech na twarz i wiarę w serce i głowę, i… brniemy do przodu! Bo zawsze jest droga naprzód, a nie ma takiej trasy, której nie można pokonać
Z mocą dobranoc!